niedziela, 28 kwietnia 2013

 28 kwietnia 2013


Monika:

Z uwagi na brak motywacji i ogólne przygnębienie (bo jutro trzeba wrócić na zajęcia...) ta notatka będzie głównie fotorelacją z drobnym komentarzem. Później Daria dorzuci pewnie jeszcze swoje zdjęcia :) I być może napiszmy Wam więcej. Fajnie byłoby napisać więcej, bo naprawdę byłoby o czym pisać.
Póki co w kilku słowach: narciarsko fantastycznie, górski raj, naprawdę. Towarzysko zabawnie. Fizycznie - mocno męcząco... do tego 900 Gadzartów w jednym miejscu, mnóstwo kilometrów świetnych stoków, tydzień zabawy w atrakcyjnej cenie i zakwasy wszędzie ;)
Dla chętnych:
- strona miejscowości, w której byliśmy (Val d'Isere) : http://www.valdisere.com/valdisere/fr/page/valdisere/accueil
- i naszego mieszkanka: http://www.pierreetvacances.com/fr-fr/fp_VLL-H_location-hiver-val-isere-daille

ALPY SĄ PRZECUDNE!!!


















































piątek, 19 kwietnia 2013

19 kwietnia 2013


Monika:

Moja mała włoska podróż

Dzień 4 i kolejne...

Tego dnia okazało się, że Rzym zwiedzę w butach do tenisa. Poczułam się jak pielgrzym z pęcherzami i plastrami na stopach. Conversom stanowczo mówię NIE. 
Z uwagi na silną potrzebę zdobycia śpiwora Kuba dogadał się ze swoim kolegą, że ten mu go z chęcią użyczy. Piszę o tym, gdyż było to kolejne z tych spotkań, o których zdecydowanie warto pisać! Ferruccio (jeśli tak pisze się to imię...) to mniej więcej 50letni łysy Włoch, z postury wyglądający na częstego bywalca siłowni, z niskim włosem i ostrymi rysami. Kuba chodzi do niego na siłownię i jeżdżą w jednej grupie rowerowej. Ten oto Ferruccio zapytał czy zjemy z nim obiad. Tak właśnie pierwszy raz jadłam prawdziwe pasta a la carbonara. Z surowymi jajkami, świeżym parmezanem i makaronem prawdziwie al dente ;) Ferruccio dał nam też krem do opalania, który ocalił naszą skórę od oparzeń włoskim słońcem. A trzeba tu dodać, że było spokojnie 30 stopni!

W drodze w pociągu spotkaliśmy siostrę Franciszkankę, która żyła i posługiwała w Lanciano. Tam miał miejsce pierwszy potwierdzony cud eucharystyczny, o którym słuchaliśmy przez znaczną część naszej podróży. Fascynujący był sposób w jaki ta siostra opowiadała o tym, co się tam wydarzyło. Niby po włosku, ale zrozumiałam historię. Widziałam radość i jej błyszczące oczy, więc to wystarczyło nawet jak czasem nie rozumiałam słów. Wysiedliśmy. Do następnego pociągu mieliśmy jeszcze trochę czasu, siostra jeszcze więcej. Nie za bardzo wiedzieliśmy co ze sobą zrobić, ona to chyba zauważyła i powiedziała, żebyśmy zostawili jej bagaże i poszli się przejść :) To było niezwykle życzliwe z jej strony. A my skorzystaliśmy i pooglądaliśmy kawałek urokliwego miasteczka. 
Wiecie, że na włoskich dworcach są kaplice?! Szok.
Na koniec siostra mocno nas do siebie przytuliła i pobłogosławiła na drogę.

To oczywiście nie jest koniec dobra, które nas spotkało. Parę dni wcześniej Kuba zjadł jedną z tych swoich mikstur z jakiś chwastów i dostał od tego alergii. W pociągu, do którego wsiedliśmy na fotelu dokładnie obok nas usiadł... dermatolog. Jako że Kuba rozmawia z każdym napotkanym człowiekiem, odezwał się również do tego. Koniec końców wysiedliśmy z pociągu z przepisanymi lekami i uśmiechem na ustach.

W przytaczanej już wcześniej książce znalazłam w drodze jeszcze jedną złotą myśl:
"Dla mnie, jeśli nie można się z kimś skontaktować w relacji dusza-dusza, to jest właśnie samotność." Tak i to również wiele tłumaczy w moim ostatnim życiu.


Pierwsze rano w Rzymie. Plan jest prosty: nie ma go.


Po pierwszym średnio udanym noclegu udało się znaleźć drugi, w parafii, u przemiłych księży Hindusów (uściślam w związku z pojawiającymi się pytaniami - tak, katolickich księży, tyle że z Indii. A to tu właśnie spaliśmy:


Małe włoskie uliczki zawsze będą skradać mi serce - nawet jeśli ta nie jest jedną z najbardziej urokliwych...



I nadszedł wyczekiwany moment. Audiencja generalna u Ojca Świętego. Chcieliśmy wziąć bilety, które są darmowe, ale uprawniają do podejścia gdzieś tam bliżej, niestety przybyliśmy za późno i nie mogliśmy już wejść. Ustawiliśmy się więc niepozornie przy jakiejś barierce i nie spodziewaliśmy się, że właśnie stamtąd uda nam się zobaczyć Papieża z odległości paru metrów!
Są tacy, którzy powiedzą, że to nic wielkiego, bo po tylko zwykły człowiek. No bo nim jest. Ale jeśli zdajesz sobie sprawę, że to on jest teraz Piotrem, że on stoi na czele kościoła i kiedy widzisz to dobro, które od niego świeci, przestaje być taki zwykły. Mimo że widać jak bycie niezwykłym jest dla niego krępujące. Wzruszyłam się, bo ja stałam tam z moją ignorancją, przypadkowo ustawiając się w takim atrakcyjnym miejscu, a inni, gdzieś dalej, stojący w słońcu przemierzyli pół świata, z Kanady czy Korei, żeby przez te 15 minut popatrzeć i posłuchać Papieża. Nie zasługujemy na wiele rzeczy, które nas spotykają...
Zastanawia mnie czy Papież ma mięśnie ze stali. To głupie, wiem, ale gdybyście zobaczyli ile dzieci podają mu na ręce ludzie w trakcie takiego 10minutowego przejazdu...







O, a tu już po całej audiencji: Jakub z jakąś Panią ;D


I z inną Panią:


A to właśnie zaproszenie, którego nie udało nam się zdobyć na czas:


Po wszystkim nadszedł czas na obiad. Co można zjeść we Włoszech? Pizzę! 30 minut w kolejce, przepychanki jak w Indiach, ale cel osiągnięty! Może nie wygląda tu najlepiej, ale była fantastyczna! Szczególnie ta z cykorią ;)





Co Miłosz napisał - potwierdzam!

W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
I odłamkami kwiatów.
Różowe owoce morza
Sypią na stoły przekupnie,
Naręcza ciemnych winogron
Padają na puch brzoskwini. 

Tak bardzo powierzchownie rzecz jasna, bo nie zagłębiałam się niestety w te opisywane później w wierszu stosy...


Do Campo di Fiori dodałabym jeszcze przepyszne czerwone pomarańcze i muzykę na żywo. Tak, klimatycznie jest - nie da się ukryć. I dobrze, ze Kuba wcielił się w rolę przewodnika, bo kobiety zawsze mylą kierunki i byłam gotowa zgubić się w każdym miejscu, w którym byliśmy...
Po wielkim spacerze zafundowaliśmy sobie mały odpoczynek. Na trawie, gdzieś między ustami prawdy, a rzeką. Kuba standardowo z notatkami na egzamin, a ja z Hołownią.




 Circo Massimo:


...i Coloseo:
(o nie, jednak staliśmy się typowymi turystami zwiedzającymi przewodnikową bazę...)



Ta mina na każdym zdjęciu jest po to, żeby pokazać jak bardzo Kuba jest zły i smutny i jak bardzo mu się nie podoba, żeby nikt nie był zazdrosny o tę podróż... Mówiłam mu, że to raczej głupie, ale nie dał się przekonać.





Anegdota z Forum Romanum:
Monika: "Zobacz, a te kawałki ścian to są dawne domy mieszkańców Rzymu.
Kuba: "No co Ty? I oni tak na zewnątrz mieszkali?!"
Tak Kuba, na zewnątrz ;)






Nie wiem dlaczego w drodze do San Giovanni in Laterano Kuba postanowił wejść do śmeitnika, ale udokumentowałam to, więc jeśli ktoś jeszcze nie uwierzył, że spędziłam 6 dni ze świrem to proszę:



Podobno włożył rękę w jakiś jogurt...

W końcu dotarliśmy do Jana na Leteranie, ale oczywiście wszystko było już zamknięte...



Podobno każda pora jest dobra na trening. Ta była dobra na brzuszki...


... i na nicnierobienie ;D


W drodze powrotnej smutno, bo trzeba już wracać...



Jak się domyślacie na ulicach Rzymu jest mnóstwo osób usiłujących wcisnąć turystom jakieś badziewne bibeloty. Kuba twierdzi, że wystarczy powiedzieć z pretensjonalnym tonem: "Ma che stai a di?!". Nie do końca wiem co to znaczy, ale faktycznie działa.

Przyszła pora na sen. Do dyspozycji mieliśmy posadzkę z salce przy parafii (żeby nie było - z łazienką). Pomysłowość jednak podpowiedziała nam, że te stoły po coś tam stoją!


 Kolejny dzień rozpoczął się śniadaniem u księży Hindusów, a później wyruszyliśmy w drogę!

Kuba wyprosił u jakiegoś pielgrzyma piękną zółtą chustkę na moją gorącą od słońca głowę ;) A kwiatek z Campo di Fiori...




Bazylika Świętego Piotra. Nie za wiele napiszę, bo zupełnie inaczej czułam teraz i inaczej czułam kiedy weszłam za pierwszym razem. Trochę za mało Pana Boga, a za dużo hałasu. Aczkolwiek podziwiam. I zapatrzyłam się na pięknego Ducha Świętego.



 




A tu kolejne piękne spotkanie. Na schodach pod kolumnami na Placu Świętego Piotra. Amerykańska pielgrzymka. Trasa: Polska - Praga - Medjugorie - Włochy i jeszcze inne piękne miejsca. Wspaniała rozmowa, długa, bardzo ubogacająca. Pan po prawej jak z takim typowych starych amerykańskich seriali (Mamo, pamiętasz taki serial o Pani z kwiatowym imieniem, który oglądałyśmy rankami w starym domu na Robotniczej?!?!). Pięknie mówili: "Jezu ufam Tobie" ;)


I dali nam figi z Medjugorie i amerykańską gumę :)


Później znów spacer. Cały tam czas tam to był jeden wielki spacer.

 

 O, a tu Pani mistrzyni drugiego planu po prawej.


Kuba chodził z chustką na twarzy po mieście i dziwił się, że ludzie się go boją...



A tu Panteon:


Skoro już byliśmy w centrum miasta musieliśmy skusić się na włoskie lody. Najlepsze lody na świecie.W całej lodziarni było ich 150 smaków. Na zdjęciu wariacja na temat lodów czekoladowych:



 Kolejnym punktem wycieczki były schody hiszpańskie...


Fantastycznie, że wszędzie jest dostęp do wody pitnej. To niezbędne jak jest taka temperatura.



Połączenia przyjemnego (ja się opalałam) z pożytecznym (Kuba się uczył):



Fontanna di Trevi:


W drodze wpadliśmy na drzewa obsypane pomarańczami. Kuba zaczął kombinować jak by je tu zerwać...


I nagle usłyszeliśmy z tyłu jakieś krzyki. Odwracamy się i widzimy, że to jakiś policjant... Myślę sobie: "No ładnie. I zaraz go gdzieś zabiorą na komendę, będą krzyczeć i dostanie karę za złodziejstwo...". Okazało się, że nie. Pan policjant chciał nas przestrzec, że owoce z przydrożnych drzew są skażone oparami z aut i tak dalej i chciał tylko zadbać o to, żebyśmy nie zrobili sobie krzywdy. To miłe.
 

Na sam koniec wyprawy: Santa Maria Maggiore:




I super bazarowa wersja Matki Boskiej ze świecącymi lampkami na aureoli: Podobno w nocy nawet mruga w różnych konfiguracjach, jak lampki choinkowe.


Po wyprawie, absolutnie zmęczeni podróżą odpoczęliśmy jeszcze w cieniu, pożywiliśmy się standardowo z naszymi nowymi przyjaciółmi i Kuba odprowadził mnie na dworzec. Roma by night. Bardzo piękna Roma. I kolejny napotkany człowiek emanujący dobrem. Jechał w sumie w drugą stronę niż my, ale podwiózł nas na dworzec rozumiejąc naszą nie najlepszą czasową sytuację ;D

Proszę bardzo: a pociągi z Rzymu do Turynu jadą przez Genewę. Dlatego tyle to trwało.
Nocna podróż minęła szybciej niż się spodziewałam. Pozdrawiam przy tej okazji Pana konduktora, który z wyczuciem w środku nocy wkracza do przedziałów, zapala światła i krzyczy.


Moi rodzice powiedzieli, że moje przeżycia są dla nich kosmosem w porównaniu z ich zwykłą, łódzką codziennością. Dla mnie też jeszcze są. Ale są wspaniałym kosmosem ;)